0
agata.szerlag 27 kwietnia 2015 08:50
Troche niesmalo publikuje moja pierwsza relacje z porozy. Wiecej znajdziecie na moim blogu: http://www.aschaaa.com pod haslem TRAVEL.

Czas podróży: 8. - 30.sierpień 2014
Ilość osób: 2
Budżet: ok. 3500€ na dwie osoby
Sposób podróżowania: z plecakiem

Plan w pigułce: Wiedeń - Praga - Dubaj - Jakarta - Yogykarta - Bali - Flores - Lombok - Jakarta - Singapur - Jakarta - Dubaj - Praga - Wiedeń

Przed wylotem mamy kupione wszystkie loty + hotel na Bali + wpłacaną zaliczkę na statek z Flores do Lombok. Cala reszta będzie organizowana spontanicznie na miejscu.
Plan dzień po dniu:

08.08. piątek - Wiedeń - Praga - Dubaj
09.08. sobota - Dubaj - Jakarta - Yogyakarta + nocleg w Yogyakarcie
10.08. niedziela - Jawa - Borobudur i Prambanan + wykupienie 2dniowej wycieczki na wulkany
11.08. poniedziałek - Jawa, droga pod wulkan Bromo (wycieczka zorganizowana)
12.08. wtorek - Jawa, w nocy wspinaczka na Bromo + dojazd pod wulkan Ijen (wycieczka zorganizowana)
13.08. środa - Jawa, w nocy wspinaczka na Ijen + droga na Bali + zakwaterowanie w hotelu
14.08. czwartek - Bali
15.08. piątek - Bali
16.08. sobota - Bali
17.08. niedziela - Bali
18.08. poniedziałek - Bali
19.08. wtorek - Bali
20.08. środa - Bali
21.08. czwartek - Bali + lot na Flores do Labuan Bajo
22.08. piątek - prom po wyspach + Komodo / Rinca
23.08. sobota - prom
24.08. niedziela - Lombok
25.08. poniedziałek - Lombok - Jakarta - Singapur
26.08. wtorek - Singapur
27.08. środa - Singapur
28.08. czwartek - Singapur
29.08. piątek - Singapur - Jakarta - Dubaj
30.08. sobota - Dubaj - Praga - Wiedeń



-- 27 Kwi 2015 08:56 --

Po wielu godzinach w podroży, trzech lotach i kilku godzinnej zmianie czasu w sobotę popołudniu wylądowaliśmy w Yogyakarcie. Yogyakarta to spora miejscowość na wyspie Jawa, we wschodniej Indonezji, która rokrocznie przyciąga rzeszę turystów, zadnych poznania tamtejszej kultury. Yogyakarta jest genialnym punktem wypadowym do dwóch najsławniejszych świątyń w Indonezji – Borobodur i Prambanan. Ale po kolei...

Wychodzimy z lotniska.. ciepłe powietrze i bucha nam w twarz. Wilgotność ponad 90%, oddycha się ciężko, ale co tam, przecież jestem w Azji, hellołłł? Nie ma tu ani Bemo (ich rodzaj rikszy), a autobusy już nie jeżdżą. Nasza jedyna możliwość żeby dostać się do centrum to taksówka. Nie chcą się targować, a my mamy za mało kasy w portfelu (kupując wizę w Jakarcie i płacąc Euro dostaliśmy resztę w IDR – indonezyjskich rupiach). Money Changer, czyli powszechnie znane kantory już pozamykane. Taksówkarz lituje się nad nami i zawozi do centrum. Pomaga znaleźć hotel, ale z miernym skutkiem - wszędzie komplet, brak wolnych pokoi. W końcu decydujemy się szukać na własną rękę, na piechotę - z ciężkim plecakiem na plecach. Udaję się! Jest czysto, z kranu leci zimna woda, czyli standard w Indonezji. Pan chce aż 300.000IDR (19€). Drogo jak na ich warunki, ale jesteśmy wykończeni po podróży. Zostawiamy plecki i idziemy na miasto. Chcemy wymienić pieniądze. Pech... kantorów masa, ale wszystkie zamknięte. Rok temu będąc na Sri Lance regularnie wyciągalismy pieniądze z bankomatów. Tym razem tyle się naczytałam o połykaniu kart bankomatowych, więc zdecydowaliśmy się na gotówkę i karty kredytowe. Zaraz z samego rana chcemy startować z wycieczką na dwie świątynie, żeby niepotrzebnie nie tracić czasu, a tu nie ma jak zarezerwować, bo nie ma kasy.... w międzyczasie sobie myślę: " ej przecież można kasę wyciągnąć z karty kredytowej" nigdy tego nie robimy, ale lepsze to, niż stracić jeden dzień podróży! Ok, przecież pamiętam pin... yyyy chyba jednak nie pamiętam, bo transakcję odrzuciło trzy razy. Nie mam co się pytać Pety (moj maz) czy pamięta swój pin, bo to takie "niepotrzebne rzeczy, przecież nigdy nie wyciągamy pieniędzy z visy". Ok... człapiemy miastem dalej i natrafiamy na małą uliczkę. Macha do nas facet... wyciąga nas w rozmowę. Proponuje uczciwą cenę za taksówkę i przewodnika na cały dzień, a także pokój u siebie w hotelu. Co najważniejsze - nie chce od razu pieniędzy! Uf wycieczka uratowana! Z samego rana bierzemy plecaki, wymieniamy pieniądze w money changer i biegniemy do niego. Wczoraj zorientowaliśmy się już co do cen trekkingu na wulkan Bromo i Ijen i decydujemy się wykupić zorganizowaną trzydniową wycieczkę z dowozem na Bali. Gotowi wsiadamy do taksówki i jedziemy do Borobudur i Prambanan.

Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image



-- 27 Kwi 2015 09:47 --

Wczoraj oglądaliśmy dwie świątynię. Dzis jest poniedziałek – nowy tydzień, nowe przygody. Dzień wcześniej wykupiliśmy w miejscowym biurze podróży zorganizowana wycieczkę na dwa wulkany z transferem na Bali. Podczas przygotowywania się do urlopu szukałam wiadomości w necie, czy organizacja takiej wycieczki samemu nie byłaby tańsza i wyszło prawie na to samo. A tu mamy zapewnione dwie nocki w hotelu, cały transport przez następne trzy dni i przewodników. Wiec full wypas. Powiem Wam, ze cala wycieczka kosztowała śmieszną kasę, bo nie cale 50 Euro za osobę. Wyjechaliśmy z samego rana 12 osobowym busikiem – 5polakow, my z Peta i czwórka Holendrów. Czekał nas cały dzień w drodze. Dopiero wieczorem byliśmy pod hotelem. Szybki prysznic (juhu jest ciepła woda!!) i do spania, bo wyruszamy o 3 nad ranem. Byliśmy w górach i czuć było zmianę temperatury powietrza. Koc to za mało do przykrycia. Spalam w rajstopach i polarze. Wiedzieliśmy, że w nocy temperatura może spadać nawet do 0 stopni Celsjusza. Mimo że przytulaliśmy się z Peta do siebie – żeby było nam trochę cieplej, nie potrafiłam porządnie zasnąć. O 3 dzwoni budzik. Szybko zakładamy wszelkie warstwy ubrań, jakie tylko mamy w plecaku. Specjalnie na ta wycieczkę wzięliśmy rajstopy i kalesony. Ludzie noszą czapki i rękawiczki. Mnie wystarczy chusta przewiązana przez głowę, bo w uszy zimno. OK, docieramy na parking. Ludzi jak mrówek. Z Peta ciśniemy szybko na sama gore – punkt widokowy, z którego można oglądać wyłaniający się z mgły i ciemności wulkan Bromo. Tego, co tam widzieliśmy nawet nie będę próbowała opisać. Niesamowita gra świateł! Cos, co trzeba zobaczyć na własne oczy! Jak tylko słońce wzeszło, wracamy szybko do Jeepów i w totalnej mgle jedziemy dalej. W sumie nikt nie wie gdzie teraz. Przecież foty już zrobiłam, nie? To co jeszcze? Ano, teraz pod wulkan. Powietrze jest geste jak mleko. Kierowca bladzi. Wysiadamy po krótkiej chwili i pytamy się co teraz, on do nas „Bromo, there”. Idziemy z Peta przed siebie, trzymając się za ręce, bo ciężko zobaczyć człowieka idącego dwa kroki przed Tobą. Po kilku minutach wylania się przed nami wulkan w całej swej okazałości!

Straszne zamieszanie, jedni ludzie wchodzą na gore, inni schodzą, jeszcze inni wjeżdżają na osiołkach. Pod wulkanem poustawiane są budy i wózki z jedzeniem. Silimy się ciepłą zupa i w drogę po stromych schodach. Smród siarki staje się coraz bardziej natrętny. Po chwili szal naciągnięty na buzie przestaje wystarczać. Sięgam do plecaka po maski – dobry turysta to przygotowany turysta! Wreszcie jesteśmy na kraterze. Widok zapiera dech w piersi. Słońce przepięknie oświetla cale podnóże wulkanu. Do tego mgła unosząca się w powietrzu. Całość wygląda magicznie. Odwracam się w druga stronę i widzę krater. Od przepaści jestem oddzielona tylko linami. Za tymi linami stoi masa tubylców, którzy stoją z wyciągniętymi rekami, jakby na coś czekali. Dopiero po chwili orientujemy się, ze czekają na dary i podarunki wrzucane przez tamtejszych do krateru. O co wiec chodzi, że narażają tak swoje życie? Przecież to jeden nieuważny krok w tył i lecą! Tamtego dnia było w Indonezji święto, dlatego ludzie znosili dary i wrzucali je do krateru wulkanu. Dla tych bardzo biednych była to okazja, żeby „złapać” kurczaka, owieczkę, bądź jakieś warzywa. Brzmi strasznie, wiem, ale my Europejczycy czasami nie możemy sobie wyobrazić biedy, jaka panuje w tamtych rejonach. Nie możemy długo cieszyć się widokami, bo smród siarki strasznie dusi, a czas goni. Jesteśmy umówieni na określoną godzinę z grupa Holendrów i naszym kierowca.


Po zejściu na dol zdajemy sobie sprawę, ze tak naprawdę jeden wulkan już „zaliczyliśmy”. Szybkie śniadanie, prysznic, ściągamy cieple ciuchy, bo słonko przygrzewa. Ciągle nas ktoś pogania i w szybkim tempie wsiadamy do busów i kierujemy na się wschód Jawy, żeby kolejnej nocy wejść na drugi już wulkan.

Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
ImageDzis zabieram Was na kolejny wulkan. Po śniadaniu wsiadamy w busiki i nasza sympatyczną ekipą jedziemy dalej. Dojeżdżamy do wioski o nazwie, której niestety nie pamiętam. Jest już ciemno. Zakwaterowanie do pokoi następuje dość szybko. Ciepła herbata, spacer po okolicy i szybko do spania. Pobudka dziś o 1 w nocy. Spania jest jeszcze mniej niż w poprzednią noc. Każdy z nas dostaje po paczce, która niby ma być całym naszym śniadaniem – marmolada, dwie kromki chleba tostowego i jajko na twardo. Jesteśmy z Petą zabezpieczeni — mamy orzechy i ciastka na drogę. Wsiadamy do busów i podjeżdżamy pod górę dość spory kawałek. Zmęczenie daje o sobie znać, ale staramy się nie zasnąć. Na parkingu ubieramy lampki czołówki i w górę! Wiedziałam, że to będzie ciężka wędrówka, ale że będzie aż tak ciężko i wyczerpująco nie miałam pojęcia! Musimy się spieszyć, żeby dojść do krateru wulkanu jeszcze zanim zacznie się rozjaśniać, ponieważ największą atrakcja jest niebieski ogień. Wszystko za sprawą siarki i procesów chemicznych, jakie zachodzą w tym miejscu. Droga ciągnie cały czas pod górkę. Nie mam żadnej możliwości, żeby podczas wchodzenia trochę odpocząć. W połowie drogi staję na chwilę. Muszę złapać powietrze. Mój Peta jest i tak zdumiony tym, że jeszcze nie leżę i nie zdycham, bo moja kondycja pozostawia wiele do życzenia. Do krateru dochodzimy jeszcze jak jest całkowicie ciemno. Zdjęcie poniżej jest nie najlepszej jakości, ale bynajmniej obrazuje drogę, jaka czeka nas do niebieskiego ognia. I to nie byle jaka drogę. Czeka nas strome zejście w dół, po ogromnych kamieniach, bez widocznej, jednoznacznej ścieżki. Jest na tyle niebezpiecznie, ze Peta każe mi iść za sobą i trzymać się jego plecaka. Drugą ręką trzymam aparat i powoli kawałek po kawałeczku idziemy w dół. To, co widzimy już po zejściu wygląda jak film science faction. Żółte pokrywy siarki, niebieski ogień, chmura dymu, która co chwile nabiera to nowych kolorów – przez biały aż do fioletowego. Az wreszcie widzimy mężczyzn, którzy na swoich barkach noszą ogromne kosze z kawałkami siarki. To bardzo ciężką i niebezpieczna praca. Rzadko, który, dożywa 40tego roku życia. Opary siarki są dla człowieka niebywale groźne, a oni wdychają ja całymi dniami. Siarka strasznie łaskocze nas w gardła. Nie dajemy jednak za wygrana i podchodzimy coraz bliżej do złogów, żeby zrobić zdjęcie. Kilka razy przyszło nam uciekać, bo dym był tak drażniący, ze człowiek zaczyna się dusić.

Około 5:30-6:00 wstaje słońce, niebieski ogień staje się mniej widoczny a naszym oczom ukazuje się coraz to piękniejszy turkus wulkanicznego jeziora. Jezioro to jest najbardziej zakwaszonym zbiornikiem wodnym na świecie. To jedyne miejsce na Ziemi, gdzie zamiast wody w jeziorze, znajduje się czysty kwas siarkowy.

Chciałam chwile wrócić jeszcze do pracy górników w Ijen. Każdy z nich pokonuje codziennie drogę, po której my już prawie umieraliśmy i to z koszem wypełnionym po brzegi siarka, ważącym nawet do 90kg! Górnik zapełnia sobie kosz siarka (metalowym dłutem dłubie w skale tak długo, aż ulamie wystarczającą ilość kawałków) i po skalach wspina się w górę, by później trzy kilometry zejść do wioski i z powrotem pod krater napełnić kosze. I tak nawet 3 razy dziennie! Często w podartych ubrania i klapkach nogach, z papierosem w ustach, ale mimo ogromnego wysiłku są uśmiechnięci i chętni zapozować do zdjęcia. Bycie górnikiem do ogromny powód do dumy dla całej rodziny. Górnicy zarabiają nawet do 3 razy więcej niż przeciętny Indonezyjczyk. Tu każdy kilogram jest na wagę złota. Mniej więcej w połowie drogi jest punkt ważenia, a zapłata górnika jest miarowa do tego, co niósł. Każdy kilogram kosztuje 800rupi co odpowiada 22 groszom! Jeśli kosz wazy średnio 80kg górnik zarabia za jeden kurs 17,60zloty! Za żadne pieniądze nie chciałabym tej drogi przejść jeszcze raz, a co dopiero z koszem ważącym 80kg! Przeraża mnie fakt, że są miejsca na świecie, gdzie człowiek musi tak ciężko pracować, żeby zapewnić swojej rodzinie dach nad głową i ciepły posiłek.

Wejście na krater i zejście w dół było męczące, ale przecież to dopiero polowa drogi! Teraz trzeba jeszcze wrócić. Do śmiechu mi nie było jak się wspinałam po kamieniach, w niektórych miejscach idąc prawie na czworakach. Prawie prosto spod parkingu i podnóża wulkanu ruszamy w drogę na Bali. Koniec przygód na Jawie. Teraz czeka nas relaks i tylko relaks... taki był plan, jak wyszło?
O tym następnym razem ;)


Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

olajaw 27 kwietnia 2015 10:45 Odpowiedz
No w końcu zapowiada się jakaś porządna relacja z Indonezji :) Bardzo fajnie się czyta, do tego super zdjęcia, a blog jeszcze lepszy :) Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy, bo za miesiąc odbędziemy podobną trasę :)
fjolka27 23 maja 2015 19:02 Odpowiedz
piekna i interesujaca relacja. Po niej nie bede wciaz odkladac na pozniej wyjazdu w tym kierunku, a juz 3ci roz zwlekam.
popcarol 18 czerwca 2015 19:32 Odpowiedz
Ale super:) Dałam się właśnie namówić na Bali:)poproszę jeszcze o małe podsumowanie kosztów i namiary hotelowe, jeśli można? :) pozdrawiam!!
praxedes 13 września 2016 17:43 Odpowiedz
świetna relacja i fantastyczne zdjęcia. Jaki to aparat?
agata-szerlag 15 września 2016 06:35 Odpowiedz
praxedes, na tamtym urlopie fotografowalam nikonem d7100 i d5100. mialam kita 24-105mm i stalke 50mm. pod koniec urlopu d5100 wylaowal w oceanie ::D:D:D